czwartek, 29 lipca 2021

Postcovidowa Odra - Spływ Bohumin-Wrocław

Taki spontaniczny powrót do pamiętnika. Pomysł na pływanie canoe urodził się podczas zdychania covidowego. Po wydobrzeniu natychmiast wprowadzony w czyn. Od razu konkretny kawałek 212 km.

Spływ Odrą Bohumin - Wrocław

Nie będzie to opis niesamowitych przeżyć podczas spływu, Odra nie dawała ku temu żadnych okazji. Ale było jak miało być, spokojnie, cicho, odprężająco, jednakże z wysiłkiem; w rytm zanurzanego pagaja. Poza operatorami śluz spotkaliśmy dwie barki i dwie motorówki. No i wędkarzy, ci są wszędzie :) Ogólnie dla niektórych było nudno i monotonnie. Ale tak miało być. 

Meandry Odry-Racibórz

Zdecydowanie najładniejszy odcinek, dzika rzeka, ptactwo, nurt, można się nawet pokusić o kąpiele. Spływ meandrami można zrobić bez własnej jednostki, wystarczy zarezerwować kajak na stronie miasta Bohumin i przyjść na brzeg o ustalonej godzinie. Spływ kończy się w Zabełkowie, trasa obliczana jest na jakieś 3 h. Po minięciu tego właśnie punktu rozpoczęła się dla nas właściwa wyprawa. Meandry pokonywaliśmy już kilkukrotnie. Cały odcinek do zapory w Raciborzu był płytki, bardzo płytki. Dalej nie było lepiej, jak mieliśmy się przekonać. Sama zapora – konieczna przenoska. Tu pierwszy zgrzyt, slip jest, ale tak zamulony, że młody zgubił prawie but, ofiarnie wyskakując z dziobu.  Wygrzebałem go (buta, nie młodego) z głębokości łokcia. Następnie była żmudna czynność – ciąganie na wózeczku na grzbiet wału a następnie w dół z drugiej strony. Tu już slipu nie ma, trzeba przez chaszcze. W tym momencie się zastanawiałem, ile razy będę takie coś musiał robić. Okazało się później, że tylko raz. Pierwszy nocleg wypadł nam za Raciborzem, zaraz za promem Ciechowice. Pełno tu główek, wybraliśmy sobie dogodną do zaparkowania naszej jednostki i rozbicia namiotu. Cisza, pusto. Wpadł tylko na chwilę wędkarz z Chorzowa, żona go wysłała na przeszpiegi, kto to po sąsiedzku się rozbija.





Racibórz – Koźle

Ten dzień to był mój test mówcy motywacyjnego :) Młody, widziałem po minie, zastanawiał się na co mu to było. Ale zagryzał zęby, a ja postanowiłem po cichu mu odpuścić i założyłem, że za silnik to będę tego dnia robić ja. Po drodze postój na prawym brzegu za ujściem rzeczki Rudej. Stamtąd bardzo blisko sklep spożywczy, więc szansa na uzupełnienie zapasów. Nocleg w Koźlu na przystani Szkwał. Tu za cenę 30 PLN dostaliśmy trawnik pod namiot, dostęp do sanitariatu i poczucie bezpieczeństwa. Nie żeby poprzedniej nocy było niebezpiecznie, ale wiecie, nocowanie na dzikuska różni się od nocowania w cywilizacji. Nadciągała burza, ale postanowiliśmy zjeść coś innego niż Luncheon marki Krakus i poszliśmy w miasto. Google podpowiedział burgerownię Rock Kitchen. Najtańsza nie była, ale dobry strzał. Potem przechadzka po mieście i obowiązkowa Biedra. W nocy okazało się, że namiot mamy super poza jednym mankamentem. Przecieka. Czyli dyskwalifikacja. Nie skreślam jednak tej konstrukcji, bo mały namiocik rozbijany bez śledzi, składający się z jednego kawałka materiału jest jednak szalenie praktyczny. Po prostu nasz już był pełnoletni. Fajnie, że ta burza, bo po całym takim udarowym dniu to całkiem miła odmiana. 





Koźle - Krapkowice

Rano po burzy powietrze trochę zelżało, zebraliśmy graty i ruszyliśmy do pierwszej śluzy. Była to motywacja dla młodego, coś nowego. Wyposażeni w nr telefonu do operatora (przezornie spisany z tablicy podczas akcji Biedra) podpłynęliśmy do awanportu i poprosiliśmy o wejście do śluzy. Tu informacja: przed wyjazdem przygotowałem sobie listę śluz z numerami telefonu, jednak część z nich okazała się nieaktualna, a niektórych nie było w necie w ogóle. Każdego śluzowego prosiłem o nr telefonu do kolejnego, dzięki czemu zebrałem wszystkie brakujące. Numery aktualizowałem w mapach Google, jak zostaną zatwierdzone, następni będą mieli łatwiej. Nie było to też takie konieczne, bo każdy operator śluzy zgłaszał następnemu, że zbliża się taka poważna jednostka jak nasza. Dzięki temu często po zgłoszeniu telefonicznym dostawaliśmy info, że wrota otwarte i możemy wchodzić. Każde śluzowanie kosztowało nas 4.40. Poza Krapkowicami, gdzie pan stwierdził, że 2.20, bo legitymacja szkolna młodego. Kazał się dalej upominać o zniżkę, ale mnie ignorowano, że jaka my młodzież szkolna, jak ja stary chłop jestem. Nieistotne, i tak 4.40 za wypompowanie takiej ilości wody za każdym razem uważałem za jakieś takie niemoralne. Druga śluza, Januszkowice, dziwna akcja. Pan spytał, czy nie będzie problemem przenoska, bo jakaś jednostka się spieszy i trzeba ją priorytetowo itd. Ok, myślę, niechętnie, ale zrobię to. Taszczenie kanadyjki na tym wózeczku to nie jest najfajniejsza rzecz. Kiedy się wodowaliśmy po drugiej stronie, zobaczyliśmy, że ze śluzy wychodzi jednostka, z naszego kierunku. Do dziś nie rozumiem, czemu nie mogliśmy razem się śluzować. Chłop mnie jakoś przegadał, a ja porażony słońcem tępo się z nim zgodziłem. Bez sensu. Szybko go jednak s zapominamy, żeby nie psuć sobie humorów. Dociągnęliśmy do Krapkowic, gdzie młody, po zażyciu luksusu w Koźlu, nalegał, żeby nie na dziko, tylko że marina jest. Jako że zakładałem przed wyjazdem brak kłótni w czasie rejsu, zgodziłem się. Marina Krapkowice kosztowała nas 75 zł, najdroższy nocleg w ciągu całego rejsu. Dostaliśmy pozwolenie na rozbicie namiotu na miejscach przygotowanych pod kampery. Był prąd, kontener łazienka, więc fajnie. Niefajne było to, że marina wynajmuje na swoim terenie namiot imprezowy. No i chcąc niechcąc byliśmy świadkami osiemnastki Adiego. Darcie ryja nawalonych Sebiksów do rana. O 5.00, gdy już ostatnie zgony poszły do domu, wtedy przyjechał patrol J Więc powiedziałem im tylko, że jeśli reagują na nocne hasło ‘jebać policję’ to się spóźnili, już bzykanka nie będzie, zainteresowani się rozeszli. Śniadanko, klarowanie canoe i w drogę.





Krapkowice – Opole

3 dzień, części załogi zaczyna doskwierać brak kobiet („Ja chcę do mamy”), ale to chwilowe załamanie. Ciśniemy dalej i szlifujemy automatyzację ruchu wioślarza. Tak, naoglądałem się przed wyjazdem. I dobrze. Dzięki temu, gdy młody miał niemoc, mogłem pagajować z jednej strony nie schodząc z kursu. Przydatna rzecz, ta liter „J” J Nocleg założyliśmy sobie w Opolu. Idealnie zaraz za śluzą po lewej stronie jest przystań w zatoczce. Prowadzi ją dziwna, ekscentryczna para, pani bardzo komunikatywna, pan bardzo nie. Ustalona cena za nocleg 50 zł. Do dyspozycji prysznic z zatkanym odpływem. Ale miejscówka idealna. Zaraz za ZOO, wyspa Bolko. Przez most do centrum. Super.  






Opole – okolice Mikolina

Dzień przełomowy, od tego momentu nie zwracamy uwagi na ból J Pogoda się trochę psuje. Nawet bardziej niż trochę, zaczynam dostawać alerty RCB. Zaczęło się robić trochę nerwowo, bo wszędzie wysokie brzeg, a czarno się robi coraz bardziej. Już na totalnym zrezygnowaniu dostrzegamy kawałek „plaży”. Dobijamy, rozkładamy namiot nieco powyżej, obiad jemy już prawie w deszczu. Rano budzimy się w wodzie, namiot przecieka. Prognoza mówi, że ma jeszcze lać ze 3 godziny. Dochodzę do wniosku, że skoro już i tak jesteśmy mokrzy, to rozgrzejmy się pagajami. Lecimy dalej.




Okolice Mikolina - Brzeg

Odra zdecydowanie szersza, ale nadal zdarza się szurać pagajem po dnie. Płyniemy sobie leniwie, choć nie bez wysiłku, bo woda stoi. Zaczyna się robić słonecznie, zrzucamy pałatki i resztę mokrych ciuchów. Myślę o tym chłopcu, który się utopił w Oławie. Bardzo nie chciałbym go znaleźć. Planuję, że następnego dnia trzeba zrobić odcinek Brzeg – śluza za Oławą. Na wszelki wypadek...
Nocleg w Brzegu to zdecydowanie najlepsza miejscówka, jaka nam się przytrafiła. Marina Brzeg. Nie ważne, że trzeba było się cofnąć drugą stroną wyspy pod prąd, w sumie i tak go nie było. Marina MOSiR, granty unijne itd, więc luksus. Wywalamy cały majdan na trawnik do suszenia. Pracownik podjeżdża z profesjonalnym wózkiem z dyszlem i proponuje, żeby wyciągnąć canoe i ogarnąć je na brzegu, dostajemy węża z wodą i wiaderko z gąbką. Jest bosko. Bardzo dobrze nam to robi. Po poprzedniej nocy zrobił nam się straszny burdel, teraz szansa na wylizanie wszystkiego z błota. Bosman na szybko nam określa warunki nocowania. O 20.00 zostajemy sami, bo pracownik kończy pracę i wyjeżdża. Tu mamy klucze, rano pan przyjedzie, to odbierze. Koszt: dla kajakarzy 0 PLN. Rozgościcie się. Jeszcze podał nam wskazówki co zobaczyć w Brzegu i gdzie zjeść i już go nie było. Obiad zjedliśmy na rynku w barze mlecznym Krówka. To była miła odskocznia od puszek, klasyczny domowy obiadek. Następnie zaliczamy to, co miasto Brzeg ma do zaoferowania i idziemy spać.









Brzeg – Idaho

Plan na ten dzień był taki, żeby dopłynąć w miarę tak, żeby kolejnego dnia, jednym rzutem, dopłynąć do Wrocławia za śluzę Różanka. Po drodze dobijamy do przystani w Ścinawie. Szybki wypad do sklepu po zimne napoje i w drogę. Spokojnym tempem dopływamy sobie kawałek przed śluzą Janowice, tu znajdujemy łatwo dostępny brzeg. Okazuje się szybko, że jest to łąka, gdzie pasą się krowy. Mnóstwo krów na prerii. Robimy sobie w ich towarzystwie obiad, a w międzyczasie pojawia się kowboj w kapeluszu, koszuli i bokserkach. Pytamy go grzecznie, czy to jego teren i czy możemy przenocować nie robiąc syfu. Kowboj się zgadza, więc rozbijamy namiot i ryzykujemy kolejną kąpiel w Odrze. Tym razem w towarzystwie bydła. Fajnie.







Idaho – Wrocałw

Rano zryw i w drogę. Zryw tak wczesny, że pan na śluzie nam przypomniał, że śluzujemy się po 07.00, wtedy cena jest normalna, a nie taryfa nocna x2. Zgadzamy się, że jesteśmy oficjalnie trochę później  i wpływamy na wody, które okalają Wrocław. Tutaj rzeka kończy być rzeką i staje się nudny kanałem żeglugowym. Trzy śluzy i kończymy po prawej stronie zaraz za śluzą Różanka w przystani Pegaz, gdzie juniorzy trenują wioślarstwo. Wcześniej oczywiście zadzwoniliśmy z pytaniem, czy można u nich przenocować. Nie było problemu. Po skończonych treningach znów zostaliśmy sami. Ostatnia obozowa kolacja, podsumowanie wyprawy i rano szybka przeprawa na drugi brzeg, skąd odebrała nas nasza nieoceniona mamusia :)






A powrót też był kozacki :)



Podsumowując, zrobiliśmy 200 km z hakiem w osiem dni. Jak na parę, gdzie jeden się ciągle opylał, to chyba spoko tempo :) Wyprawa była w porzo. Ptaszki, natura, z dala od cywilizacji. Mimo wysiłku fajnie było, okazuje się, że Amazonka jest tuż obok Ciebie, trzeba ją tylko odkryć.   

         




czwartek, 21 lipca 2016

W gościnie w Czarnogórze

W gościnie w Czarnogórze. Wiejska sielanka u Gordany. Domowy ser z owczego mleka, zsiadłe mleko jak z dzieciństwa i jagnięcina. Nawet kartofle inne w smaku. Po obiedzie oglądaliśmy gospodarstwo, pobyt w jednej zagrodzie ze 120 owcami robi wrażenie. Dziewczyny ledwo co wróciły z pastwisk. Wszystkich nie ująłem, bo mi się rozpierzchły.





poniedziałek, 18 lipca 2016

Rumunia-Transalpina

Rankiem, po nocy spędzonej na stacji OMV, mapy pogody nadal nie chciały być dla nas łaskawe. Postanowiliśmy, że pojedziemy najpierw do miasteczka Hunedoara, dawniej Eisenmarkt. Tu zwiedziliśmy gotycki  zamek Vajdahunyad. Jak nigdy nawet od środka. Czego to nie zrobimy, gdy pada. Zamek fajny, najbardziej poniosło organizatorów przy wizualizacji sal tortur. Popodwieszali nawet manekiny w charakterze więźniów. Przepięknie.
Stamtąd ruszyliśmy w stronę tego mojego marzenia- pięknej widokowo drogi przez Karpaty. Już sam podjazd pod Transalpinę bardzo nam się spodobał. Kręta, malownicza droga wśród skał i wodospadów pięła się odważnie w górę, a my wraz z nią. Wszędzie bardzo soczysta zieleń, co przy tych opadach akurat nie dziwi. Po jakimś czasie droga stracila asfalt, stając się prawdziwą górską szutrówą. Tak, omijając większe wyrwy dojechaliśmy do Transalpiny. Wbiliśmy się w sam jej środek, gdzie stały budy z żarciem. Pogoda nadal nie rozpieszczała, co jakiś czas popadywało. Postanowiliśmy przejechać się nią na północ, do miejsca gdzie ukryta została skrzynka z Opencaching, a następnie wrócić, by zjechać na południe. Cała droga okazała się być wyasfaltowana na gładko, co niestety spowodowało zanik całego romantyzmu. Czytałem, że kiedyś były tu całe przeprawy offroadowe, spotykało się tylko auta 4x4 i szalonych motocyklistów. A teraz, co to za wyczyn, gdy wyprzedza Cię byle Dacia. Właściwie to mają tu dziwne priorytety, bo jest wiele dróg większej potrzeby niż ta. Ale zostawiam to, jako temat na osobny wątek. Bardziej przeprawowa okazała się ta dojazdówka niż sama Transalpina. W stronę północną droga ciekawa widokowo nie jest, zasłania ją las, o wiele ciekawsza jest w stronę południową. Właściwie o to tu chodzi. To tutaj są te przepiękne serpentyny wśród zielonych wierzchołków i dolinek, na których pasą się niezliczone ilości owiec. Niestety, jak to było z Transfogarską przed rokiem, tak i tu nie mieliśmy szczęścia. Gdy już zaczęliśmy się podniecać tym cudnym krajobrazem, przylazła mgła i zabrała nam wszystko. Zrobiła to strasznie perfidnie, bo w ciągu sekund. Przy pokonywaniu jednego z podjazdów nagle utonęliśmy w mleku. Rozpoczęło się mozolne zjeżdżanie w towarzystwie zacinającego momentami deszczu, gwiżdżącego wiatru.  Klimatu dodawał brak barierek, moment nieuwagi skutkował by poważnym skróceniem sobie drogi.
Zjechawszy do cywilizacji ustaliliśmy, że jedziemy jeszcze trochę, szukając fajnej stacji z prysznicem, która znowu posłuży nam za kemping. Niestety przeliczyliśmy się. Rumunia widocznie nie założyła, że kierowca ciężarówki ma takie potrzeby jak sen i prysznic. Ciężarówki stają bardziej gdzie popadnie, często po prostu wzdłuż drogi. W ten sposób, mijając ciągle niegodne nas stacyjki, zrobiło się ciemno. Przejeżdżając przez jakieś dziwne miejsca mordoropodobne dojechaliśmy do Filiaši. Tu zaczynała sie autostrada, jak kazała nam wierzyć mapa. W rzeczywistości była to dwupasmówka z wjazdami w byle osiedle, prowadząca centralnie środkiem miasteczka, z ograniczeniem do 50 km\h. Ale to wszystko nieważne, bo zobaczyliśmy piękny neon "Parking TIR". Lało, parking w błocie, ale był prysznic i wifi. I piwo. Przy tym piwie właśnie podjęliśmy decyzję, że modyfikujemy trasę, olewamy w tym roku Bułgarię i walimy bezpośrednio na Serbię. Powody dwa. Biedny nasz wilczek, który i tak super daje radę dzięki Nintendo oraz zmęczenie nieprzewidywalnością rumuńskich dróg. Niby 100 km, a trzy godziny jazdy. No i te deszcze niespokojne, za dużo wilgoci już wchłonęliśmy.
Rano zwinęliśmy się szybko i wio do Serbii. Tu jakaś zmasowana akcja policji, szukają chyba jakiegoś złoczyńcy, bo co patrol policji to nas zatrzymywali. Wiadomo, każdy szanujący się gangster jeździ furgonem. Schemat ten sam za każdym razem. Mundurowy przepytywał dokąd, po co i na co, tajniak porównywał nasze gęby z wydrukami, które miał w łapie. Śmiesznie było dwa razy, potem stało się to uciążliwe i zabierało czas. Po drodze zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie jakiś rzymski imperator zbudował pałac dla swojej żonki. Teraz oczywiście ruiny, ale bardzo ładne. I można było się na trawie wyłożyć. W pełnym słońcu, bo wyszło. Ostatecznie dojechaliśmy do Vrnjačkiej Bani, największego kurortu byłej Jugosławii. Wg Serbów Królowa kurortów, ale im nie ma co wirzyć. Tu szalejemy z hotelem i jemy pierwsze od zimy cevapy.

środa, 6 lipca 2016

O tym, jak dostaliśmy działkę w Bieszczadach


Co to są Bieszczady to każdy wie/widział/może doczytać, więc nie będzie tu odkrywania Ameryki i opisywania uroków tej krainy. Bardziej (drogi pamiętniku) chciałbym zapisać sobie miejsca, gdzie można rozbić obóz na dziko.
Dzień przed wyjazdem znaleźliśmy informację, że psy w BPN nie są akceptowane. W parku Krajobrazowym już tak, ale Narodowym nie. Pozostało nam więc pokręcić się w niższych partiach. Całość wyjazdu oparliśmy o skrzynki z serwisu Opencaching.pl. Nie ma lepszego przewodnika od OC. Każde ciekawe miejsce (duża rozpiętość, od tych oczywistych po odczucia całkowicie subiektywne)  ma tu swój opis oraz podane są jego współrzędne GPS. Wszystko widoczne na mapce, więc jechaliśmy sobie jak po sznurku, oglądając kolejne cerkwie, cmentarze wojenne i inne, omijając jedynie procesje (Boże Ciało było).


Biecz

Biecz

Najładniejszy cmentarz wojenny ( IWŚ)
Równo w rządku, równi wobec śmierci. Różne nacje.


C.K. kamień graniczy
Jeden z zapomnianych...
Pierwszy wieczór dosięgnął nas w miejscowości Smerek. Trochę za ciasno jak na nasze przyzwyczajenia, długi weekend robi swoje. Zrobiło się nerwowo, bo już wieczór. Po przeanalizowaniu mapy trafiliśmy na dróżkę, która doprowadziła nas na brzeg Wetliny.

nad Wetliną

Wjazd znajduje się na tych współrzędnych: 49.181759, 22.433371, (wzięte bezpośrednio z google maps). Rozległe łąki wzdłuż rzeki, czysta woda i tylko jeden bus. Bardzo fajne miejsce na nocleg, cisza i spokój.
Drugi dzień to było oglądanie miliona cerkwi. W okolicy jednej z nich, w Smolniku zatrzymaliśmy się też przy gospodarstwie sprzedającym sery kozie. Oprócz tego mają też sernik na kozim serze oraz nalewki. Te jednak przesadnie drogie, za flaszkę pani chciała 60 zł.

Cerkiew w Smolniku
To nie bawoły, a holenderskie krowy
Kozy (kozice?) górskie
Kierując się na Dwernik zjechaliśmy na chwilę po jedną ze skrzynek nad San, miejsce miało pokazać wiszący most (w sumie kładkę) nad rzeką. Podczas gdy my zajęci byliśmy szukaniem skarbu, nasz Honza znalazł sobie przyjaciela. Najpierw myślałem, że to Krzysztof Daukszewicz. Okazało się jednak, że trafiliśmy lepiej niż na tego przynudzającego barda. Po krótkiej pogawędce na temat przeznaczenia mostu zapytaliśmy, czy się nie orientuje, czy możemy zostać w tym miejscu na noc, ślady po ognisku były. Facet na to, że tutaj nie bardzo, bo jest to częściowo teren prywatny, ale że jadąc dalej na Dwernik, po lewej stronie będzie zjazd na łąkę i tam śmiało możemy obozować. "Gdyby ktoś się czepiał, to powiedzcie, że nadleśniczy wam pozwolił", powiedział na odchodnym. To jedno zdanie strasznie nas ucieszyło. Znaczyło bowiem, że w tym konkretnym miejscu będziemy u siebie, z nadania samego Nadleśniczego! Działka okazała się być wspaniałą. Osłonięta drzewami łączka z zejściem do Sanu. Dodatkowo nie przy głównej drodze, więc totalna cisza. Gorąc był taki, że z chęcią oddaliśmy się rzecznym kąpielom. Niestety było za wcześnie, by zostawać tutaj na noc, więc pojechaliśmy dalej, Namiary na tą łączkę: 49.209272, 22.660197.

San
Działka od nadleśniczego
Prywatne kąpielisko
Proszę nie podglądać
Pokręciliśmy się jeszcze po okolicy (kolejne cerkwie) i zjechaliśmy na szutrówę, która przez Skorodne miała nas doprowadzić do drogi 894. Po drodze zobaczyliśmy dwa ciekawe miejsca. Pierwsze to miejsce wypalania węgla drzewnego. Stały tam wielkie retorty, w których to właśnie poddawano drzewo suchej destylacji. Dziwne miejsce, obok jakieś budy (jedna jak nasza w Beskidach, z demobilu), wszystkiego dopełniał bardzo profesjonalnie wykonany szałas. Baza ludzi umarłych  jak nic. 10 minut spaceru w górę znaleźliśmy nieczynne już polskie pola naftowe, gdzie wydobywano ropę od XIX wieku.

Retorta
Pozostałości po szybie

Następnego dnia udaliśmy się w Beskid Niski, naszym celem była nieistniejąca  łemkowska wieś Czarne. I to był teren, który zrobił na nas największe wrażenie z całego wypadu. Po zjechaniu z drogi 992 wjechaliśmy na szutrówkę, która wśród lasów i łąk doprowadziła nas do dolinki, gdzie kiedyś była wieś. Obecnie znajdują się tam dwa domy i bacówka. My zatrzymaliśmy się wcześniej, w pobliżu łemkowskiego cmentarza i strategicznie przy dostępie do wody (Wisłoka). Tu istniała kiedyś wieś Długie. Już w 1541 roku! Śladu po niej nie ma, jedynie te krzyże na cmentarzu. Wszyscy mieszkańcy wynieśli się czy to dobrowolnie na wschód, czy też zostali wysiedleni w ramach akcji "Wisła". Gdzieniegdzie przy szlakach stoją tablice w kształcie drzwi, mające na celu upamiętnienie nieistniejących już osad.
Współrzędne miejsca: 49.471940, 21.377636.

Czarne
Cmentarz Długie
Cmentarz Długie
Poranny widok do kawki
Jedna z miliarda kapliczek
"Czas nagli wędrowcze. O wspomnienia proszą. Przekrocz próg domu, którego może i nie ma. Czuj się zaproszony."

Było tam niesamowicie spokojnie, jedynie kilkukrotnie przejechało parę miejscowych samochodów. Rano, przy kawie, patrzyliśmy sobie leniwie jak wstaje dzień. Słońce wspinało się coraz wyżej, by robić nam coraz większy gorąc. Nadal było cicho i spokojnie, jedynie dzwonki owiec i poszczekiwanie dwóch psów pasterskich przypominały nam, że nie jesteśmy tam sami. Siedząc tam zrozumieliśmy zachwyt Andrzeja Stasiuka, który zaszył się na tym terenie. Zrozumieliśmy także tą jego skłonność do przydługich opisów wschodów i zachodów słońca. Jest to naprawdę jeden z bardziej malowniczych zakątków naszego kraju. Posnuliśmy jeszcze trochę plany wakacyjne, daliśmy się ponieść fantazji zamieszkania w Czarnem i wypasu kóz i owiec. Myśleliśmy o ludziach i czasach, o których już tylko tutejsze drzewa szumią. Ostatecznie nadszedł czas, by się zbierać. Weekend się kończył, czas było ruszać w drogę powrotną.